Rozgrzana andaluzyjskim słońcem, rozkołysana hiszpańskimi melodiami interaktywna farsa, swoją formułą nawiązująca nieco do uwielbianych przez publiczność Szalonych nożyczek Paula Pörtnera. Aktorzy animują publiczność, okraszając swoją narrację gagami dotyczącymi współczesności, a przede wszystkim – współczesnej Polski, dzięki tłumaczce.
Hubertus, pan w średnim wieku z pokaźnym brzuszkiem, zjeżdża pół Europy, by znaleźć swojego prawnika – pragnie natychmiastowego rozwodu z żoną. Jest zmuszony zatrzymać się w miasteczku San Miguel z powodu awarii samochodu (z którą dzielnie zmaga się mechanik Antonio, czyli widz-ochotnik). Właściciel pensjonatu, Juan, oferuje przybyszowi pokój z jednym materacem. Miejsce noclegu kojarzy się bardziej z azylem dla kochanków aniżeli z solidnym wypoczynkiem. Na domiar złego Juan kwateruje w tym samym pokoju młodą, ponętną, choć naiwną Nelli.
Tytułowy „cud andaluzyjski” dotyczy, jak to w dobrych farsach bywa, gry z damsko-męskimi stereotypami. Na skutek działania niewyjaśnionej siły, Nelli i Hubertus… zamieniają się ciałami (poinformowany o „cudzie” papież pyta, „jak czuje się człowiek, który ma 3,8 promila we krwi”). Szalony mechanizm qui pro quo rozkręca się jednak wtedy, gdy do pensjonatu przyjeżdżają partnerzy protagonistów – Róża i Benny.
Jednak Cud andaluzyjski to nie tylko seria gagów i zabiegów mających na celu maksymalne zaangażowanie publiczności. To również sceniczna refleksja dotykająca różnych aspektów miłości. Hubertus pragnie rozwodu, ale po rozmowie z żoną (będąc uwięzionym w ciele Nelli) przekonuje się, że pozornie wygasły płomień można rozniecić na nowo. Z kolei szalone uczucie łączące przedstawicieli młodszej generacji szybko stygnie. Jak mówi jeden z bohaterów: „Odkryliśmy na nowo, czym jest miłość. I to jest prawdziwy cud”.