Nowy przekład Medei Jacka Kaduczaka przypomina, że tragedia nie powstała po to, by czytać ją po cichu w bibliotece. Powstała, by ją wykrzyczeć, zaintonować, przeżyć na scenie. I ten przekład nieustannie pcha nas w stronę teatru, a nie w stronę komentarza. Nie ma tu wygładzania. Każde słowo brzmi jak odłamek szkła. Kiedy Medea mówi o bólu, nie czyni tego z pozy retorycznej, tylko z ciała. Słychać jęk, słychać gniew, a tłumacz zostawia oba w stanie surowym. Patos nie został udomowiony. Wręcz przeciwnie: odzyskał pierwotną moc. Patos to nie ornament, ale cios. Tutaj każde zdanie jest ciosem, a każda pauza — ostrzem wbitym w powietrze sceny. Chór wreszcie odzyskuje swój rytm. Dwunastozgłoskowiec sprawia, że brzmią jak muzyka. Nie jako literacki komentarz, lecz jak perkusja tragedii. Widz słyszy, że to pieśń, a nie przypis. W tym pulsie czuć napięcie, które ktoś kiedyś nazwał walką Apollina i Dionizosa. Apolliński porządek pojawia się na chwilę, by zaraz pęknąć pod naporem furii. To nie jest równowaga. To jest wojna formy i chaosu.
Widz nie dostaje spokoju. Widz dostaje udział w tym konflikcie. Medea nie proponuje dystansu, Medea proponuje wstrząs. To teatr, który nie daje się zamknąć w kategoriach estetycznych. «ἄλγος ἔλαβεν, ὦ Ζεῦ, τίνα προσφωνήσω;» — „Ból mnie ogarnął, o Zeusie, do kogo się zwrócić?”. To pierwsze zdanie nie jest modlitwą. To jest rana otwarta na oczach widza. «φεῦ, φεῦ· ὡς ἄλγιστα καὶ κάκιστα βροτοῖς» — „Biada, biada, jak straszne i podłe są losy ludzi”. Tu nie ma ozdoby. To lament, który nie znajduje adresata. Widz zostaje wciągnięty w sam środek lamentu.
W tym przekładzie Medea nie jest postacią literacką, jest siłą. Siłą, która wybucha i nie daje się zamknąć w psychologicznej interpretacji. Nie analizuje, nie tłumaczy. Działa. Dlatego scena z Jazonem brzmi inaczej niż dotąd. On nie jest złotoustym politykiem, lecz rachmistrzem. Chłodny, logiczny, odpychający w swej racjonalności. Przeraża właśnie tym, że nie ma w nim grama patosu. Kreon w tej wersji jest urzędnikiem. Wydaje zakaz jak biurokrata. Bez gniewu, bez deklamacji. Surowo i sucho. I to właśnie boli najbardziej, bo przypomina każdy list urzędowy, w którym decyduje się o cudzym losie. Posłaniec? Tutaj nie jest poetą, ale reporterem. Mówi o śmierci Glauke tak, że słyszymy trzask tkaniny wżerającej się w ciało. Nie metafora, nie ozdoba. Raport, który nie zostawia przestrzeni na komentarz.
Tak rodzi się język, który nie moralizuje. Medea nie jest potworem ani ofiarą. Jest rozdartą kobietą, która działa wbrew wszelkim granicom. I właśnie dlatego widz nie może jej odrzucić ani jej pokochać bez reszty. Ta ambiwalencja jest sercem tragedii. Każdy monolog Medei to wahanie, każde wahanie to krok w stronę zbrodni. Tłumacz nie zaciera tego procesu. Zostawia bohaterkę w całej sprzeczności. Dlatego struktura dramatu staje się przejrzysta. Etapy następują po sobie jak kolejne uderzenia perkusji: zakaz, pomoc Ajgeusa, dary, śmierć, dzieci. Nie ma mgły, nie ma ornamentów. Jest rytm nieubłagany. W momentach, gdy Medea zwraca się do dzieci, język staje się prosty, aż brutalny. Tu nie ma retoryki. Tu jest cisza, która staje się głośniejsza od krzyku. Publiczność przestaje oddychać.
Nie trzeba dodawać przypisów. Tekst sam się broni. Nie trzeba objaśniać bogów ani genealogii. Trzeba wypowiedzieć słowa. Bo tragedia żyje tylko wtedy, gdy jest grana. To rozumieli starożytni, którzy widzieli w tragedii rytuał, a nie literaturę. I to widać w tym przekładzie. Słowa są zaklęciem, które zaczyna działać od pierwszego krzyku. Mit staje się labiryntem. Nie ma w nim nici, która prowadzi do wyjścia. Jest tylko wejście coraz głębiej. Medea nie prowadzi do morału, lecz do ciemności. I właśnie tam widz zostaje.
„Tylko jako zjawisko estetyczne istnienie i świat są usprawiedliwione” — pisał Nietzsche. Ta Medea jest dokładnym ucieleśnieniem tego zdania. Bo tylko w sztuce można spojrzeć w oczy takiej zbrodni i nie oszaleć.
Colli dodawał, że Grecy traktowali mit jak próbę sił, a nie odpowiedź. I tu ta próba jest bezwzględna. Medea próbuje siły na sobie, na dzieciach, na widzach. A my musimy to wytrzymać. Chóry przypominają, że tragedia była zawsze muzyką. Tu ich rytm wraca. Nie jako ozdoba, ale jako wspólne bicie serca. Każdy wers jest krokiem w stronę finału, którego nikt nie zdoła zatrzymać. Dlatego to nie jest książka do półki. To jest partytura do zagrania. Aktorzy znajdą tu głos, widzowie znajdą wstrząs. Właśnie to oznacza, że tłumacz myślał o scenie.
Język działa jak instrument. Raz brzmi jak recytatyw, raz jak aria. Raz szorstki, raz rytmiczny. Ale zawsze gotowy do wypowiedzenia. To język sceny, a nie język filologii. Medea w tej wersji jest niebezpieczna. Nie daje się oswoić. Kiedy padają słowa o zdradzie, widzimy siebie. Kiedy padają słowa o zemście, drżymy, bo wiemy, że to uczucia nieobce żadnemu człowiekowi. Tragedia staje się lustrem, w które trudno spojrzeć. To lustro nie pozwala się odwrócić. Kto spojrzy, ten zostaje. Medea przyciąga i nie puszcza. Widz staje się częścią rytuału, choćby się bronił.
Nowy przekład pokazuje, że tragedia wciąż może być żywa. Nie jako pomnik, nie jako lekcja, ale jako wydarzenie, które zmienia tych, którzy w nim uczestniczą. I w tym tkwi jego największa wartość: Medea znów jest niebezpieczna. A teatr niebezpieczny to teatr, którego naprawdę potrzebujemy.